sobota, 26 lipca 2014

Historia Białego Wilka #2 - Savolla, amoralny magik bez głowy.

Cześć!
Zapraszam Cię do przeczytania drugiej odsłony przygód Geralta wedle "mojego przepisu". Gorąco zachęcam również do zostawienia komentarza - dla Ciebie to praktycznie nic, a dla mnie bardzo, bardzo wiele.

PS. Lojalnie uprzedzam - jeśli nie czytałeś/aś poprzedniego wpisu, niektóre sytuacje mogą być niejasne i niezrozumiałe, zalecam zatem najpierw zapoznać się z częścią pierwszą :)


Pozdrawiam,

Pan Śliwak.

                                                                                                                                  
Białowłosy energicznym ruchem otarł twarz rękawem, poprawił ułożenie miecza na plecach. Tak, aby w razie potrzeby bezproblemowo i niemalże sam wskoczył mu do dłoni.

Postąpił kilka kroków do przodu, stanął, chwycił się pod boki. Obserwował, jak wiedźmini radzą sobie ze zgrają bandytów. Radzili sobie na tyle dobrze, że nie zamierzał im przeszkadzać. Skupił wzrok na Triss, rudowłosej czarodziejce, niewątpliwie jednej z najładniejszych, jaką widział. Choć do Stokrotki z Dolin było jej daleko, jak i każdej innej kobiecie na świecie. Poza jedną.
Z zamyślenia wyrwał go nagły wstrząs, poprzedzający chmurę dymu i długi, donośny odgłos, z lekka przypominający pierdnięcie górskiego trolla. Niestety tym, co wyłoniło się z kłębów dymu nie był troll, a przeraza. Przeraźliwie szkaradna, przeraźliwie głośna, a na domiar złego przeraźliwie śmierdząca. 


Spuszczona ze smyczy Savolli rozpoczęła szarżę w kierunku walczących. Z hukiem i piskiem wskoczyła na szerokie schody wiodące do przejścia na górny dziedziniec, który z kolei przebiegał pod bramą, którą Biały Wilk niedawno podniósł. 
Bestia roztrąciła ostatnich dwóch niedobitków, którzy nie posmakowali jeszcze wiedźmińskiego miecza. Ani płomieni czarodziejki. Może to i dla nich lepiej? 
Jak na swoje spore rozmiary, przeraza była zadziwiająco gibka i giętka.
Zdążyli wycofać się w porę, za przejście pod bramą. Gdy zdawało się, że potwór również zdąży, ale efektownie i efektywnie ich zaatakować, do akcji wkroczyła ona. Jedyna zachowała zimną krew, jedyna pomyślała, jedyna zadziałała. 

Z dłoni czarodziejki wypowiadającej tajemnicze formuły i zaklęcia rypnęła ognista kula, nieco parząc jej przy tym opuszki palców i nadpalając pięknie wyrównane brwi.
Fala gorąca buchnęła jak przy otwarciu kociołka. Magiczny pocisk trafił tam, gdzie powinien i to się liczyło. Potężne i, zdawałoby się, nienaruszalne wrota runęły na podłogę, pociągając za sobą dziesiątki, setki kamieni, tworząc barierę nie do pokonania. Nawet dla czegoś takiego jak przeraza. 
Triss nikt nie podziękował. Ale wiedziała, że jeden z wiedźminów myślał o niej. Podziękował jej.
- Mogliście mi powiedzieć o schodach... - burknął Geralt, przypominając sobie niemiłą wizytę na wieży.
- Zdaje się, że Lambert z Eskelem mieli je wczoraj naprawić... - odrzekła mu z przekąsem w głosie Triss. Był to ewidentna i celowa zaczepka w kierunku Lamberta. Nie musiała długo czekać na ripostę.
- Nie jesteśmy murarzami... - burknął wiedźmin, starając się zachować kamienny wyraz twarzy.
- W porządku, nic się nie stało. - Geralt w porę zareagował i można być pewnym, że dzięki tym słowom nie był świadkiem kolejnej słownej przepychanki między czarodziejką, a złośliwie przezywającym ją Lambertem.

Triss naprowadziła wiedźminów na właściwy trop - ktoś próbuje was okraść.

Vesemir próbował temu zaprzeczyć, wypierając się, że nie ma tu niczego godnego kradzieży poza krztyną dobrej stali i skórą lisów śnieżnych. Wyszedł na głupca, próbując odwrócić kota ogonem, wszyscy domyślili się bowiem, że celem ataku są słynne wiedźmińskie mutageny. Po krótkiej dyskusji zapadła decyzja, że nie wolno pozwolić swobodnie i bezkarnie grzebać w laboratorium ludziom o zdecydowanie złych zamiarach.
Vesemir, najstarszy z wiedźminów, podarował Geraltowi dwa eliksiry - Grom i Jaskółkę. Małe buteleczki przypominały flakoniki na luksusowe perfumy, których nie skąpiła sobie Triss Merigold.

Na zwiad wyruszył Białowłosy, a wraz z nim Leo. Cała reszta pozostała na zewnątrz budowli, szykując się do walki z przerazą a także odpierając kolejne ataki nieprzyjaciół.
Leo z zaciekawieniem przyglądał się zmianom na twarzy starszego wiedźmina, jakie zachodziły u niego po wypiciu solidnej dawki Gromu - mikstury zwiększającej zadawane obrażenia. Uwidoczniły się wszelkie możliwe naczyńka krwionośne, żyły i tętnice. Po chwili wszystko wróciło do normy. Poza oczami, które normalne były tylko we wczesnym dzieciństwie.

Wnętrze Kaer Morhen robiło piorunujące wrażenie. Wchodziło się niemalże prosto do ogromnej sali, oświetlanej przez promienie słońca wpadające via wysokie, spiczasto zakończone okna, uzupełnione zmyślnymi i kolorowymi witrażami. Wolnej przestrzeni było aż nadto. Po prawej stronie ulokowany był potężny, zapewne dębowy, stół, mogący pomieścić dziesięciu - dwunastu chłopa. Ciekawe czy kiedykolwiek wszystkie miejsca były zajęte... - zamyślił się Geralt. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że Leo mówił do niego. O tym, że podczas treningu trafił Lamberta, a do tego słyszał wszystkie ballady Jaskra, słynnego trubadura, o Geralcie z Rivii.

Dopiero ruch koło beczułki w rogu pomieszczenia wybił go z zadumy. Błyskawicznie cofnął się o krok, wyciągnął miecz bezszelestnie, acz diablo szybko. Był gotów. Leo dopiero po chwili ich dostrzegł. Chcąc popisać się przed Białowłosym zwinnością, wykonał salto w tył. Geraltowi nawet nie drgnęła powieka. Zachwiało nim przy lądowaniu, oparł dłoń o płaskorzeźbę przedstawiającą mężczyznę podczas walki z gryfem, potworem o ciele lwa i skrzydłach orła.

Tymczasem agresorzy wyłonili się z cienia. Byli prawdopodobnie braćmi, bo ich podobieństwo było uderzające. Wysocy, wyżsi od nie niskiego przecież Białego Wilka o głowę, szerocy w ramionach, z zakrzywionym jak u sokoła nosem, czarnymi jak śmierć oczami i krótko przystrzyżonymi, jasnymi jak letnie siano, włosami. Również ich styl poruszania się jednoznacznie wskazywał, że byli ze sobą blisko spokrewnieni.
Człapali powoli, z mieczami ujętymi oburącz. Nie spieszyło im się do ataku, czekali na ruch ze strony Geralta i Leo. Doczekali się, choć nie byli na to do końca przygotowani.
Białowłosy zawirował w szybkim piruecie, po czym stanął gwałtownie, ale pewnie. Bandyci nie ruszyli się z miejsc. Obserwował ich ruchy, ich twarze, oczy, dłonie. Błysk klingi, cięcie, parowanie, odskok. Koziołek w bok, po skosie, cios od dołu do góry, rozpłatujący ciało zbira na pół. Już zrywał się do kolejnej szaleńczej kombinacji, ale jego zapały ostudził... Leo. Ten jednak bez pośpiechu, a ze skupieniem w oczach mierzył każdy cios, dając swojemu rywalowi złudzenie, że może o coś powalczyć. Wkrótce młody Leo, nie będący jeszcze w pełni wiedźminem, miał na koncie pierwsze w życiu zabójstwo. Od biedy mogło podchodzić pod obronę konieczną.

Koło jednej z masywnych kolumn podtrzymującej strop, wpadli w objęcia chmary krępych, niskich i powolnych rzezimieszków. Nie były to jednak krasnoludy, ale zwykli ludzie. Tyle, że o wzroście dwunastolatka. Geralt wirował, siekł mieczem nisko, przeciągał ciosy, znaczył kamienną posadzkę rozbryzgami krwi. Leo trzymał się bardziej z tyłu, toczył zacięty bój ze zbójem sięgającym mu co najwyżej do pasa.

I wiedźmin, i pół-wiedźmin wyszli ze swoich pojedynków bez draśnięcia, jedynie ich stroje w coraz większym stopniu pokrywały się czerwono-brunatną, gęstą krwią.

Po schodach zbiegli do laboratorium, jakby zanurzając się w ciemnej piwniczce. Skryli się za olbrzymim filarem. Słuchali uważnie. I przyglądali się. Magister wraz z ciemnoskórym magikiem toczyli rozmowę, podczas gdy ich służący kręcili się wokół stołów, szafek i beczułek, niewątpliwie mając nadzieję na znalezienie czegoś wartościowego.
Białowłosy wyszedł na schody, demonstrując swój miecz dopiero co dobyty z futerału. Leo bez ociągania się kroczył tuż za nim.
- Zapraszam pana magistra... - zachęcił do pojedynku osobnika w okularach Geralt. Odpowiedzi udzielił mu nie ten, od którego jej oczekiwał.
- Nie ma na to czasu! Teraz, kiedy panuję nad mocą Kręgu Żywiołów, nie stanowią żadnego zagrożenia. - zagrzmiał władczym głosem czarodziej do Magistra, spoglądając raz na niego, raz na wiedźmina.
Wyprostował ręce, wykonał ruch przypominający rzut czymś ciężkim, a z powały aż do podłogi runęła magiczna bariera. Tuż przed Leo i Geraltem. Rozświetliło się, zahuczało, spadło kilka kamieni, ziemia zadrżała pod stopami, kurz opadał dłuższą chwilę.
- Wracaj do roboty! Mutageny mają być gotowe do teleportu za 15 minut. A nasi wiedźmini nie będą nam przeszkadzać! - zadrwił magik, po czym ryknął gardłowym śmiechem, którego nie powstydziłby się żaden prawdziwy krasnolud.
Leo całkiem sprytnie zasugerował Geraltowi rozwalenie zalegającej w przejściu na górę kupy gruzu.
- Nie pamiętam, jak składać Znaki. - z przykrością stwierdził wiedźmin. Młodzian znowu wykazał się przytomnością umysłu i przypomniał sobie o obecnym w Kaer Morhen Kręgu Żywiołów - potężnym miejscu mocy, gdzie wiedźmini uczą się znaków. Nie zwlekali i od razu tam podążyli. Minęli przedsionek oświetlany jedną pochodnią, ciemny ale krótki korytarz i dotarli na miejsce.
Na środku sali stał masywny, wysoki obelisk, u spodu bardzo szeroki, zwężający się ku górze, zwany też Kręgiem Szeptu Kamienia. Powietrze było tutaj gęste, ciężkie, dało się wyczuć magiczną aurę nawet bez wiedźmińskiego medalionu. Geralt przyłożył dłonie do głazu, zamknął oczy, wyciszył umysł. Poczuł mrowienie na całym ciele, nieprzyjemny chłód, lekkie drgawki.
- Rozwalmy tę kupę gruzu. - rzekł stanowczo, głosem napawającym niepokojem. W rzeczy samej - gruzowisko uległo całkowitej destrukcji. Wiedźmin wygiął lewą rękę w łokciu, a potem z całej siły pchnął do przodu. Z dłoni, jak z procy, wystrzeliła skumulowana energia, tworząc szum i chwilowo koloryzując powietrze. Znak Aard.
Wybiegli na powierzchnię, na świeższe powietrze. Czekali na nich zniecierpliwieni. Zaczęło się przesłuchanie. Kiedy zdający relację z przebiegu wydarzeń Geralt tylko napomknął o Kręgu Żywiołów, wybuchowo zareagowała Triss.
- Dżuma, syfilis, franca i trąd! Jesteście jak dzieci! Dlaczego nie powiedzieliście mi o Kręgu?! - złość w jej głosie nie była udawana.
- Triss, dziecinko, myśleliśmy, że to nic ważnego... - zatroskał się Vesemir, którego zmarszczki wydały się być jeszcze głębsze.

Czarodziejka dała teraz popis elokwencji i przewidywania zdarzeń - zauważyła, że mag po dostrojeniu się do Kręgu bezproblemowo będzie mógł teleportować się ze sprzętem w każde miejsce na kontynencie. Vesemir poczuwał się odpowiedzialny za to wszystko, toteż zaczął przepraszać, tłumaczyć się. A przecież trzeba było działać. Wiedźmini w znudzeniu przypatrywali się zakłopotanemu starcowi, co chwilę kręcąc głowami, grzebiąc butami w kurzu i błocie. Na nieszczęście przebudził się Lambert - wiadomo w jakim celu.
- Znowu panikujesz, Merigold. Poza tym wiemy, jak bardzo chciałabyś zobaczyć wiedźmińskie tajemnice...
- Vesemirze, jeśli ten dureń się nie zamknie, nie ręczę za siebie... - udało mu się, skutecznie wyprowadził z równowagi dopiero co uspokojoną rudowłosą czarodziejkę.
I znowu Vesemir poczuł się poniekąd winny za wynikniętą sytuację. W efekcie zganił młodego wiedźmina, co przyprawiło Triss o uśmiech na twarzy. Bardzo ładny uśmiech, jak zauważył Biały Wilk.
- Może się rozdzielimy? - rzucił propozycję Geralt.
Od razu poparł go Eskel uznając, że to załatwia sprawę i to będzie najlepszym wyborem na wybrnięcie z opresji. - Kto gdzie idzie? - zapytał, nie dając możliwości wyrażenia dezaprobaty komukolwiek.
- Idę do laboratorium, tylko ja mogę przebić się przez blokadę... - rozsądnie zdecydowała Triss, na pewno bardziej przyda się tam niż podczas walki z przerazą.
- Vesemirze? - spojrzał pytająco Geralt.
- Ktoś musi zająć się przerazą i Savollą... Zostaję. - zdecydował po krótkim namyśle. - A ty, Geralt, co zamierzasz? To ważna decyzja, oboje możemy potrzebować twojej pomocy... - zrewanżował się pytaniem.
Białowłosy wiedźmin doskonale wiedział, że jego pomoc będzie nieoceniona w obu przypadkach. Że przyda się i tu, i w laboratorium. Jednak odpowiedź miał przygotowaną, decyzja zapadła już wtedy, gdy proponował rozdzielenie się.
- Idę z Triss. Laboratorium jest ważniejsze. - odrzekł stonowanym, chłodnym głosem, akcentując jedno słowo. Nie było to jednak laboratorium, a imię czarodziejki. Uśmiechnęła się nieznacznie. Nie umknęło to jego uwadze.
- Ja też! - krzyknął Leo, zwracając na siebie uwagę wszystkich zebranych. Był widocznie zadowolony z tego faktu, bowiem oczy mu błysnęły, a pięści się zacisnęły.

Lambert z Eskelem zostali przy Vesemirze. Geralt tylko chwilę zastanawiał się czy podjął dobrą decyzję. Wiedział przecież, jak dobrzy są w wojaczce, że poradzą sobie. Co do Triss takiej pewności nie miał.
I poszedł tam ze względu na nią. A dołączenie do nich Leo wcale go nie ucieszyło, wręcz przeciwnie - czuł się za niego odpowiedzialny, a nie był przekonany co do jego umiejętności i zachowania w sytuacjach pod presją, napiętych, takich, w których trzeba zachować zimną krew.

Przeraza z hukiem przebiła się przez kolejne wrota, wpadając na dziedziniec. Vesemir, Lambert i Eskel skoczyli ku niej z wściekłością, z mieczami w dłoniach. Nie zamierzali się patyczkować, chcieli ubić ją szybko i efektownie. A do tego przyprawiając o męczarnie.

Z kolei Triss, Leo i Geralt już byli w środku, w ogromnej komnacie ze stołem i kominkiem, z malowidłami i rusztowaniami podtrzymującymi odpadające fragmenty postumentów.
- Mam dla ciebie eliksir. Wiedźmini nazywają go Puszczyk - powiedziała zmienionym głosem, zupełnie innym niż ten, którym odgryzała się w kierunku Lamberta. - Regeneruje wytrzymałość, bardzo przydatny w walce z magiem. - zachęciła do wypicia.
Podziękował, otworzył flakonik, golnął do dna, splunął. Wyciągnął miecz. Był absolutnie gotowy, skoncentrowany i zmobilizowany.

Powietrze zafalowało, skoncentrowało się, wyskoczył z niego Savolla. Oczekujący na niego bandyci rozdziawili szeroko swoje nieogolone gęby, ukazując żółte, krzywe zęby.
- Nie pozwolę wam pokrzyżować planów mojego mistrza! Zaraz przyzwę potężnego demona, który wypruje z was flaki! - zawołał podniesionym, metalicznym głosem czarodziej o jaszczurzej mordzie. Choć czy taka była - do końca nie można tego stwierdzić, bowiem pod same oczy naciągniętą miał aksamitną chustę.
- Blefuje, jest wyczerpany po teleportacji. Mocy starczy mu najwyżej na magiczne światełka... - rzekła pewna siebie, jak zwykle, Triss, po czym odeszła planując już jak rozproszyć magiczną barierę.
- Nie doceniła mnie! Teraz energia moich ludzi mnie wzmocni! - syknął Savolla. Utworzył na ziemi krąg wokół nich, którego nie dało się w żaden sposób przekroczyć, ominąć. Pech chciał, że Leo został poza nim. Mógł jedynie dopingować Geralta z zewnątrz, samemu przyglądając się jak walczy prawdziwy mistrz.
Geralt przekoziołkował do tyłu, jaszczurowaty osobnik wytworzył magiczną, pobłyskującą na niebiesko, aurę dookoła siebie. Z rąk wystrzeliły mu niby petardy, smugi jasnego światła. Na drugim końcu zawisnęli jego pomocnicy, teraz bezwładni niczym marionetki. Wiedźmina nie zdezorientowało to jednak, wiedział, co robić. Czterech bandytów, czarodziej po środku. Zaczął od najbliższego sobie łotra - jako, że nie stawiał on, jak i pozostała trójka, żadnego oporu, szło szybko, gładko i przyjemnie. Klinga śmigała w powietrzu, chwila, dwie i wszyscy czterej leżeli na podłodze, w stale powiększających się, czerwonych, kałużach. W międzyczasie Savolla dwoił się i troił, żeby wytwarzane przez niego płomienne jęzory dosięgnęły wiedźmina. Chybił za każdym razem.
Geralt zatańczył w piruecie, dając popis utrzymywania równowagi, balansu ciałem. Z tyłu słyszał poklaskującego i pokrzykującego Leo. Starał się jednak nie zwracać na niego uwagi, żeby się nie dekoncentrować. Teraz liczył się tylko magik. I jak to prawdziwy magik - potrafił zaskoczyć. Geralt ciął potężnie na odlew, będąc pewnym, że jeden cios zakończy sprawę. Zawiódł się. Miecz nie napotkał oporu, nie dosięgnął grdyki Savolli. Stało się jasnym, że mag potrafi znikać. A więc i pojawiać. Było to o tyle kłopotliwe dla wiedźmina, że nie wiedział gdzie może uwidocznić się czarodziej. Krążył zatem Geralt, szybko i gwałtownie zmieniając kierunek marszu. Przygarbiony, gotowy do skoku. Jest! Zmaterializował się w najgorszym dla siebie miejscu - przy stercie gruzu, koło filaru.
- Wybiła twoja ostatnia godzina! - wrzasnął magik, strzelił piorunem, aż z sufitu się zakurzyło, ale nie trafił. Biały Wilk zrewanżował się nie czekając na poprawkę. Huknął Aardem prosto w brzuch Savolli, ten wyrżnął plecami o rusztowanie, o mało go nie przewracając. Geralt już biegł, już celował, już wymierzył, już chlasnął i... chybił. Co jest? - pomyślał zbaraniały.
- Broń się, kurwo! - usłyszał zza pleców, poczuł ogarniający go przypływ palącego gorąca w dolnej części pleców, na lędźwiach. Był wściekły. Przekoziołkował w prawo, w lewo, byle ugasić płomienie. Udało się. Niczego się nie nauczyliście... - w myślach warknął Geralt. W swojej karierze wielu czarodziejów uczył już szacunku. Nie pamiętał konkretnych przypadków. Nie po tym, co przeszedł...
Gdyby myśli można usłyszeć, po tej trzeba by się natychmiast ewakuować. Savolla jej nie usłyszał. Ale dostrzegł błysk, zło w kocich oczach wiedźmina. Biały Wilk poczuł ogarniającą go nienawiść, agresję, wrogość. Całkowitą uzasadnioną przecież, a jednak dziwił się sobie, nie przywykł do takiego stanu rzeczy. Ruszył z impetem, z krzykiem na ustach, ze śmiercią siedzącą na klindze jego miecza. Starego, krzywego, zardzewiałego miecza. Sieknął maga przez kolana. Upadł bezwładnie, wydzierając się i marszcząc w grymasie bólu. Usłyszał głęboki wdech, splunięcie, świst zardzewiałego miecza. Głowa rypnęła o fasadę kolumny. Cisza jak makiem zasiał. 


Geralt otarł czoło z potu, spojrzał na trupa. Skrzywił się, strzyknął śliną jeszcze raz.
Leo rzygał w tym czasie pod oknem. Nie powinien był na to patrzeć. Po chwili przyszedł do siebie, żwawo pomknęli do laboratorium. Białowłosy miał złe przeczucia. Zbiegli po schodach, tuż obok nich leżała Triss. Widok ten bardzo go zaniepokoił. I zasmucił. 
- Plądrują laboratorium... Ten drugi mag jest... nie doceniłam go. Śpiesz się! - wycedziła zza zagryzionych zębów, widać było, że każde wypowiadane słowo sprawia jej ból.
Znienawidził maga, który jej to zrobił. Żywił do niego czystą, prawdziwą nienawiść. Musiał ją tam zostawić, nie miał wyboru. Ruszył dalej, na spotkanie z czarodziejem i Magistrem. A wraz z nim Leo, który już całkowicie oprzytomniał i wydobrzał. 
Łyknął Jaskółki, eliksiru mającego zwiększać regenerację żywotności. Twarz spochmurniała mu jeszcze bardziej. 

Zerknęli zza rogu na laboratorium. W pomieszczeniu oświetlanym przez kilka pochodni panowała cisza przerywana odgłosami upadających przedmiotów, toczącego się garnka, pękających zlewek, szeleszczących zwitków.
Ujrzeli Magistra przyglądającego się temu, co wyprawia obecny tam magik. Nie dotykając niczego, rozgarniał, przeszukiwał, zrzucał i przesuwał zawadzające graty na stole, pod nim, koło niego. Czysta magia. 

Na dolnej półeczce, wśród zwojów papieru pożółkłego od starości, odnalazł to, czego zawzięcie szukał. To, co było celem napaści na Warownię Starego Morza.
Małą, zdobioną skrzyneczkę, mogącą pomieścić co najwyżej kilka flakonów z eliksirami. Lecz nie było w niej eliksirów, a słynne, wiedźmińskie mutageny. Tak słynne, że odnaleziono, zdawałoby się, zagubione gdzieś w górach Kaer Morhen, napadnięto je i ograbiono.
- Znalazłem. Teraz mamy już wszystko. - powiedział donośnym głosem czarodziej, unosząc w tryumfalnym geście szkatułkę. 
Geralt i Leo nie mogli zwlekać dłużej, wyłonili się z ciemności. Wiedźmin domyślał się, że mag doskonale zdawał sobie sprawę z ich obecności.
- Magister, zajmij się tymi wiedźminami! - wymamrotał niedbale i spojrzał z drwiną w ich kierunku. A potem, jak gdyby nigdy nic, postąpił kilka kroków, przyłożył dłoń do okrągłej dekoracji jego wykwintnego stroju na wysokości pępka i utworzył stabilny, bezpieczny portal. Powietrze zdawało się pulsować, skakać, jakby uwięzić błyskawicę i zmusić do krążenia. Wszedł w port, rzucił wyzywające spojrzenie w kierunku Geralta, zniknął. 
- Podobno wiedźmini odbijają pociski w locie. - stwierdził Magister, wkładając do kuszy bełt i napinając ją. Bez wątpienia chciał sprawdzić czy to prawda. 
Już wiem czemu zwą cię Magister... - uświadomił sobie wiedźmin, sięgając za ramię, po miecz. Mężczyzna, o którym pomyślał, miał na nosie okulary. Takie, jakie noszą profesorowie i wykładowcy z Oxenfurtu. Małe, okrągłe, ledwie zasłaniające jego szpetne oczy. Portal wciąż utrzymywał się w powietrzu, dając mu możliwość ucieczki. Był jedyną drogą, którą mógł się wydostać z Kaer Morhen żywy.

Przyłożył kuszę do podbródka, ułożył się tak, aby być w stu procentach pewnym trafienia. Celował w białowłosego wiedźmina, odzianego jedynie w koszulę ubrudzoną krwią, kurzem i błotem. Zdawało się, że zachodzący go z prawej strony Leo w ogóle go nie interesuje. Łypnął jednak na niego zza okularów. 

- Sprawdźmy! - syknął złośliwie, niczym żmija ostrzegająca przed ukąszeniem.
- Leo, stój! - wrzasnął Geralt. Było za późno, nie był w stanie powstrzymać prującego bełtu w kierunku młodzika. Mógł się tego spodziewać, mógł... Ale przecież był łatwiejszym do trafienia, bez żadnego pancerza czy zbroi, bez tarczy, zupełnie odsłonięty... W efekcie trafienia zgon byłby pewny. 
Obwiniał się. Niesłusznie zresztą. 
- Wiedziałem, że z tym odbijaniem pocisków to bujda. - zadrwił Magister, cofając się do portalu. Powietrze zasklepiło się, po mordercy ani porcie nie został żaden ślad. Wiedźmin spróbował rozpaczliwego rzutu mieczem, ten gnał, świszcząc i niosąc śmierć na rękojmi. Trafił na opór. Na belkę, tuż za miejscem, w które rzucił się Magister. Niechybnie uniknął śmierci. Rzut był minimalnie spóźniony. Leo wykrwawiał się szybko. 
- Co się stało? - zaniepokoił się nadchodzący Vesemir na widok nieruchomej sylwetki Leo na posadzce.
- Ma strzaskane żebra i przebite płuco. Umiera. - odrzekł sucho Geralt, starając się ukryć wyraz twarzy za mlecznymi włosami.
- Trzeba mu podać Dekokt Raffarda Białego! - powiedział Vesemir, jakby uznając, że dramatyzowanie byłoby nie na miejscu, że to przecież nic takiego, że się z tego wygrzebie. 
- Trzymaj się, Leo. - szepnął Biały Wilk. On już wiedział. Nie było ratunku. I choć nie okazywał żadnych emocji, nie targały nim uczucia - jego dusza zapłakała nad losem młodzieńca. Poczuł się winny. Znowu. Odniósł wrażenie, że jego pobyt w warowni jest przyczyną wszystkich nieszczęść. Odkąd go znaleźli, dzieje się źle. Napaść na Kaer Morhen nie zdarza się... Nie zdarzała się nigdy. Prawie nigdy. Skradzione mutageny były dla niego najmniejszym zmartwieniem. Lękał się o zdrowie Triss. Czuł na sobie wzrok Vesemira, który, widać było, lubiał Leo. 
- Vesemirze... Leo nie żyje. - zakomunikował gorzko Geralt. Chciał uniknąć rozmowy, nie był w nastroju, a nie chciał go psuć także innym... Nie udało się. Vesemir znał go zbyt długo i zbyt dobrze. Nie zostawił go samego. Nie teraz.
- Nie obwiniaj się, Geralt... Wszyscy jesteśmy tak samo winni. Triss ledwo uszła z życiem, walcząc za nasze sprawy... Nastały złe czasy dla wiedźminów i coś mi mówi, że będzie coraz ciężej. - rzekł łagodniej, spokojniej Vesemir. Białowłosy nie uznał za dobry pomysł odpowiadać. Milczał więc, smutno spoglądając pod nogi. - Wyglądasz na zmęczonego, odpocznij. Stanę na straży i zajmę się Leo. - zaproponował siwowłosy wiedźmin, poklepał po ramieniu Geralta. Spojrzał na zwłoki pół-wiedźmina i odszedł wolnym krokiem.

Biały Wilk był zmęczony. Był wściekły. Na siebie i nie tylko. Czuł, że zawiódł.
I poprzysiągł krwawą zemstę. Zasnął.


                                                                                             
3 404 słowa

czwartek, 24 lipca 2014

Historia Białego Wilka #1 Kaer Morhen - napaść na dom wiedźminów.

Witaj :) 
Tak jak zapowiadałem, tak też się stało - publikuję pierwszą i na pewno nie ostatnią część historii Białego Wilka spisaną przeze mnie. Zajęło mi to naprawdę sporo czasu, spróbuj to docenić i przeczytać choć fragment, nie mówiąc o całości. Samo to, że zainteresujesz się tym 'opowiadaniem' będzie dla mnie czymś niezwykłym. Wiem, że jest tego sporo, ale jak pisałem wcześniej - robię to porządnie, z szacunku dla własnego czasu, dla gry i dla Ciebie, żebyś nie miał/a poczucia, że przeze mnie marnujesz swój cenny czas.
Jeśli zdecydujesz się przeczytać choć kawałek - proszę, zostaw po sobie jakiś ślad - komentarz. To dla mnie póki co szczyt marzeń. Powiedz jak oceniasz moje wypociny, czy coś Ci się spodobało, czy coś trzeba zmienić, czy może kategorycznie i natychmiastowo zaprzestać krzywdzić przestrzeń internetową na tego typu farmazony.

Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego czytania.
Pan Śliwak

                                                                                             
Ulewny deszcz trwał już wystarczająco długo, aby strumyki zmieniły się w rwące potoki, a suche niczym pieprz ścieżki w zabłocone, pełne ogromnych kałuż bagniste aleje. Błyskawice raz po raz przeszywały mroczne oblicze sklepienia, grzmoty nieustannie huczały to tu, to tam, niby beczki pełne piwa toczone po nierównej posadzce. Bez wątpliwości nadciągała burza. Łupnęło w oddali, aczkolwiek bliżej niż chwilę temu. Błyskawica przeorała niebo na pół, oślepiający blask pozwolił dostrzec majaczące cienie drzew, pojaśniało tak, jakby zapalono pochodnię w mahakamskiej kopalni. Pogoda była rzeczywiście kiepska. Nad łąki zeszła gęsta mgła.

Uciekał. A może tylko biegł? Nie myślał o tym. Nie miał na to czasu. Czuł, że jeśli zwolni, stanie w miejscu, upadnie - nie dotrze tam, gdzie dotrzeć zamierzał. Był absolutnie wycieńczony. Mężczyzna o włosach białych jak mleko, kontrastujących mocno z panującymi w lesie ciemnościami, padł jak kłoda. Nogi odmówiły posłuszeństwa, choć głowa podpowiadała, że poddawać się nie powinien, a wręcz nie może. Nawet nie próbował wstać. Przemoknięty do suchej nitki leżał tak kilka chwil, nie myśląc o niczym. Nie liczyło się nic i nikt. Zupełnie.

Z mroku i nisko zawieszonej mgły, zupełnie bezszelestnie, wyłonili się dwaj osobnicy. Pierwszy, o włosach siwych, sięgających ramion i mocno zaznaczonych rysach twarzy. Drugi, wyglądający na znacznie młodszego, był wysokim brunetem ze szpetną szramą na obliczu, biegnącą od ust aż po ucho. Obaj mieli na piersi medaliony przedstawiające szczerzącego kły wilka.
Bez słowa, bez żadnego znaku, a jednak równocześnie i silnie podchwycili leżącego na ziemi, po czym nie bez trudu, aczkolwiek delikatnie ułożyli go na dwukołowym wozie.
I ruszyli przez tylko sobie znane gaje i bory, przez, zdawałoby się, gęstwiny nie do przebrnięcia, przez wąwozy i doliny. Doskonale wiedzieli dokąd idą, gdzie chciał przybyć Białowłosy. 

Przecięli rzekę. Niebo przejaśniało się, choć drobny deszcz wciąż wesoło pluskał po nowo powstałych kałużach.
Teren stał się wyraźnie trudniejszy dla konia ciągnącego za sobą wóz z nieprzytomnym białowłosym mężczyzną. Przez lewe oko przebiegała blizna, choć nie utrudniała mu widzenia. Teraz jednak odpoczywał.
Przebudził się, kiedy koła i podkowy głośniej stuknęły o kamieniste podłoże, lekko uniósł się na łokciach, po czym od razu opadł.


- Gdzie ja jestem? - zapytał słabo i cicho głosem, który kompletnie doń nie pasował.
To co usłyszał, spadło na niego jak grom, choć grzmoty ustały już dawno, mimo że deszcz nadal siąpił. W głębi duszy ulżyło mu. 
- Zbliżamy się do Kear Mohren - rzekł ten ze zniekształconą prawą stroną twarzy.

Po ich prawej stronie, w górę z rzadsza porastaną przez limby i kosodrzewiny, wrzynała się ogromna, masywna forteca z cegły i kamienia. Potężne, grube mury sprawiały wrażenie, że twierdza jest diablo bezpieczna, stabilna. A jednak, gdzieniegdzie mury kruszyły się, rozsypywały, z biegiem lat zamczysko wiele straciło na urodzie. Jednak Kear Mohren nie miało cieszyć oka. Wręcz przeciwnie - miało być niedostępne dla wszystkich, nie powinno rzucać się w oczy. Jego lokalizację znali tylko wybrani. Tak było przynajmniej w teorii. Trzeba było jednak zgodzić się z faktem, że Warownia Starego Morza, siedliszcze Wiedźminów, stała na całkowitym odludziu.

Wóz z wolna wtoczył się na zwodzony most. Siwobrodego Vesemira kroczącego z przodu, a także Eskela maszerującego koło wozu, chłodnym wzrokiem przywitał Lambert, młodszy od nich obu. I on był poznaczony przez trudy wykonywanej profesji. Nad prawą skronią, aż po włosy ciągnęły się blizny, choć znacznie mniej szpetne niż te u Eskela. Również u niego można było dostrzec medalion wyobrażający głowę wilka.

- Jesteśmy w domu. Leo, biegnij po Triss! - usłyszał Białowłosy z ust Eskela. Leo nie miał prawa kojarzyć. O ile cokolwiek kojarzył... Jednakże na wypowiadane imię Triss zareagował lekkim dreszczem. Bardzo lekkim, wręcz niedostrzegalnym, niewyczuwalnym. Ale jednak.

W Kear Mohren hulał wiatr. Było przeraźliwie pusto i cicho. Na dziedzińcu, na dole, tuż za bramą wejściową, Lambert ostrzył miecz. Leo ćwiczył szermierkę z Eskelem. Miał krótko przystrzyżone włosy, podkrążone oczy. Na srebrnym łańcuszku rytmicznie podskakiwała wilcza paszcza. Vesemir przyglądał się wszystkiemu z boku, splatając ręce na klatce piersiowej. Nie był zadowolony z młodzieńca, rugał go raz po raz, pouczał, przypominał o paradzie ukośnej na plecy.

Białowłosy spokojnie spoglądał na dół z tarasu. Widocznie pobyt w Kear Mohren dobrze na niego działał. Na jego samopoczucie, zdrowie. Ale nie tylko miejsce, w którym przebywał, sprawiało, że z minuty na minutę czuł się coraz lepiej.

- Minęły zaledwie dwa dni odkąd cię znaleźli - półgłosem rzekła rudowłosa piękność, przystając obok niego. Nie patrzyła jednak na jego zmęczoną, niewyspaną twarz, która niewątpliwie nie była w dobrej kondycji. Być może nie lubiła jego oczu. Kocich oczu - zielonożółtych z pionową szparką pośrodku. Pozorowała zaciekawienie tym, co dzieje się na dole. 
 - Mhm. To w dużej mierze twoja zasługa. Dziękuję, Triss. - odpowiedział szybko, bez namysłu. Spojrzał na nią, ta jednak odwróciła głowę w drugą stronę.
- Nie ma za co, przypominasz sobie coś? - spróbowała podjąć temat niewygodny dla wiedźmina. Ruszyła schodami w dół. On koło niej.
- Niewiele. Spójrz na dół - znam te ruchy - piruet, zasłona, cięcie. Kiedy z tobą rozmawiam czuję więź, wiem, że byłaś kimś ważnym. - starał się wybrnąć z trudnej sytuacji. Pomoc przyszła... z powietrza.
- Geralt, my... - nie dokończyła. Krzyknęła tylko strachliwie, gdy zza muru ku niebu wystrzeliła, niczym z procy, gromada gołębi. 

Zeszli na dół. 

- Jak myślisz, Geralt, nadaje się już na szlak? - zapytał Vesemir. Nie doczekał się odpowiedzi, choć było to raczej pytanie retoryczne o zabarwieniu ironicznym.

Lambert ruszył w kierunku bramy wejściowej. Nie zaintrygowało to nikogo, poza Geraltem, Białym Wilkiem. Szedł raźno przez ciemny tunel prowadzący na most, który nadal był opuszczony. Było ich trzech. Tylko trzech.

- Jest sam, Magister obiecał 50 orenów za każdego odmieńca. - rzekł do swoich kompanów wysoki zbój, uzbrojony w najeżoną kolcami maczugę.
- Jest mój! - zakrzyknął głośno i niby zwycięsko znacznie niższy, acz szybszy i zwinniejszy bandyta. Usta zakryte miał chustą, na czole z kolei tatuaż przedstawiający salamandrę. Był uzbrojony jedynie w długi, szpikulcowaty kordelas.

Ruszył dziarsko, żywo, z nadzieją na łatwy łup. Przeliczył się. Lambert zwinął się i straszliwie ciął na odlew, gruchocząc temu z salamandrą na czole żebra i płuca. 1-0 dla wiedźmina. Nacierający z jego lewej ani się obejrzał, a dostał potężną falą skumulowanej energii, która wrzuciła go w wystarczająco głęboki dół, aby zakładać jego natychmiastowy zgon. 2-0. Na końcu ruszył chudzielec z maczugą. Marne były jego szanse z o wiele szybszym Lambertem. Jeden celny cios ustawił całą dalszą rozgrywkę - kopniak w brzuch, cięcie na oślep, w górę, rozbryzg krwi, przenikliwe i jazgotliwe zarazem wycie. A potem cisza. 
Nie trwała jednak długo. Lambert, w pełnym biegu, wyłonił się z powrotem w korytarzu. A za nim kilkunastu napastników. Mniejszych, większych. Ze sztyletami, toporami, mieczami, maczugami. 
Geraltowi udało się wychwycić symbol łączący ich, pozwalający w jakiś sposób identyfikować - mieli albo na odzieży, albo na ciele znak salamandry. Zastanowiło go to nieco. A dodatkowo byli hałaśliwi. Bardzo hałaśliwi. 
Kiedy tylko wiedźmin z bliznami na skroni wbiegł na dziedziniec, Vesemir energicznym ruchem trzepnął w dźwignię odpowiedzialną za spuszczenie krat. O dziwo, zadziałała prawidłowo. Mimo to do środka wdarło się kilku nieprzyjaciół.

- Geralt, biegnij do manekinów i bierz miecz! - usłyszał, teraz przypomniał sobie o wiele więcej. Czuł narastającą w sobie złość i wściekłość. Wyrwał miecz z tułowia manekina. Z pewnością nie był to najlepszy miecz, jakim miał okazję władać. Słyszał już pierwsze wrzaski, widział padających zbirów.

Rzucił się w wir walki. Poczuł na udzie wilgoć, gorąco. Krew, dużo krwi, cała noga czerwona od juchy. Sam nie był nawet draśnięty. Odrzucił z siebie wieszającego się na nim, broczącego krwią gdzie popadnie, wroga z małym, zakrzywionym kozikiem.
Kątem oka ujrzał błysk klingi, zwinął się w półobrocie błyskawicznie, chlasnął na skos, przecinając tętnicę szyjną bandyty wznoszącego kord ku chmurom, tak jak królowie i możni tego świata wznoszą toasty złoconymi pucharami.
Zrobiło się luźniej, mógł swobodnie krążyć wokół kolejnego swojego celu - bachratego brodacza uzbrojonego w potężny topór. Wiedział, że jest wolny i polega wyłącznie na swojej sile. Wykonał szybki nabieg, odbił się mocno i wysoko niczym sprężyna, tak że grubas na wysokości oczu miał jego kolana. Sekundę później brodacz własnymi oczyma mógł z bardzo bliska oglądać szczeliny między poukładanymi na posadzce kamiennymi płytami. Tułów, już bez głowy, zatoczył się i grzmotnął pod mur.
Geralt był gotów do kolejnego zabójczego ciosu, odwrócony doń plecami bandyta z zasłoniętym jednym okiem niczego nie mógł się spodziewać... Wnet ten zajął się żywym ogniem. Krzyczał, szalał, błagał i przeklinał na przemian. Cierpiał.

- Zabij! - wrzasnął rozpaczliwie.

Triss chciała go pewnie tylko trochę podsmażyć. Nie wyszło.

Vesemir nie mógł dłużej tego znieść, nie mógł patrzeć na cierpienia łotra. Również swąd nadpalanej skóry, włosów  i odzieży stawał się dokuczliwy. Błyskawicznym ruchem wyciągnął z cholewy sztylet, zdobiony runami, ze złoconym trzonkiem. Przyskoczył i mocnym, pewnym ciosem zatopił puginał aż po sam jelec w klatce płonącego. Ten natychmiast wyzionął ducha. 

- Geralt, jak się czujesz? - spytał troskliwie Vesemir.
- Nic mi nie jest. - odrzekł spokojnie Geralt.

Wywiązała się dyskusja na temat tego, kim są napastnicy i czego chcą. Geralt zachował milczenie. Nie miał z resztą niczego specjalnego do powiedzenia. Lambert jak zwykle starał się dopiec Triss, zwracając się do niej per Merigold, a także co chwilę serwując zaczepną docinkę dotyczącą jej magii, spostrzeżeń, informacji. Mogłoby się wydawać, że jej absolutnie nie lubi. Ona odwzajemniała te emocje, wcale nie starając się tego ukryć.

Cała szóstka pobiegła schodami w górę, aby mieć widok na główną bramę prowadzącą na dolny dziedziniec. Czuli bowiem, że zaraz coś się wydarzy. Coś, czego się nie spodziewali, na co nie są do końca przygotowani.
Huk, dym, jazgotliwy kwik, wyważona brama dźwięcznie łomotnęła o kamienne płyty.

- O żeż w mordę... Co to za bydlę?! - jęknął Leo. Dosłownie, było to bydlę ogromnych rozmiarów. Przypominało przerośniętą modliszkę.
- Przeraza. Będzie ciężko. - odrzekł spokojnie Vesemir, jakby nie chcąc zdradzić w głosie swojego zdenerwowania.
- To Savolla, znam go! Chorobliwie ambitny, amoralny magik... - wskazała czarodziejka na magika o jaszczurzej mordzie i takiej też fakturze skóry. W niewątpliwie magiczny sposób trzymał na uwięzi przerazę, rwącą się do ataku.
- Jest ich więcej, przedostali się na górny dziedziniec! - wrzasnął Leo. Triss bezbłędnie wskazała Magistra, zabójcę do wynajęcia. Wyczuła również magię. Także bezbłędnie, jednak jej źródłem nie był Magister, a ciemnoskóry mężczyzna, przypominający górę mięśni, wędrujący obok zabójcy. Mocne kopnięcie w mechanizm opuszczający bramę sprawiło, że ta runęła w dół powodując przy tym nie mało hałasu.


Trzymająca się do tej pory razem drużyna składająca się z pięciu wiedźminów i czarodziejki rozdzieliła się. A właściwie to Geralt odłączył się od reszty. Jego zadaniem było otworzyć bramę na górny dziedziniec.

Czekali na niego. Patrolowali teren. Ale nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Pierwszy zbój ruszył entuzjastycznie do przodu, wywrzaskując coś o salamadrze pod niebiosa. Zapewne nawet nie zauważył, jak Białowłosy przerzucił miecz z prawej do lewej dłoni. Z kolei na pewno nie zauważył pięści lecącej ku niemu z niebywałą prędkością i celnością, miażdżącej mu żuchwę. Zatoczył się, stracił równowagę, odwrócił się bokiem do Geralta. Ten tylko na to czekał. Z rozmachem wbił ostrze pomiędzy żebra, przekręcił i wyciągnął. Wiedział, że zostawiając w takim stanie napastnika zapewni mu długą i bolesną śmierć. Dobił go zatem szybko, tak, że przeraźliwe wycie ustało momentalnie.

Ledwie co otarł umorusaną od krwi twarz do rękawa, a już ponownie dobywał miecza. Grad szybkich, chaotycznych, niedokładnych ciosów spadł na niego niczym grad talerzy i sztućców na pijaka wracającego nad ranem do domu. Nie musiał wysilać się specjalnie, żeby cięcia parować. Teraz on zaproponował młyniec nieco przypominający taniec. Krążył, mieczem falował na wysokości głowy, dezorientował zmieniając rytm marszu. Ni z tego, ni z owego, niby potknął się, a to był podstęp. Błyskawicznie uwinął się na zgiętych nogach, przeskoczył dalej, śmignął nisko, mocno, płasko, tnąc przez stawy kolanowe. Znowu kwilenie, jazgot. Błysk klingi, ogolona głowa rypnęła o schodek, potoczyła się pod mur.

Następni nadciągnęli parą, uniemożliwiając Geraltowi rozpoczęcie krążenia. Lecz tym razem nie zamierzał bawić się w kotka i myszkę, nie chciał czekać. Pomyślał o Vesemirze, o Leo, o... Triss czekającej na pomoc. Pierwszy zaatakował. Ruszył do przodu, zwinnie przekoziołkował w prawo. Bandyci cofnęli się, popatrzyli po sobie. To był błąd. Wskoczył na niski murek, wyprężył się jak cięciwa łuku, runął w dół, prosto na bliższego sobie zbója. Chrupnęło, ostrze głęboko zanurkowało w ciało ofiary, łamiąc przy tym obojczyk, kilka żeber a także przebijając płuco i mijając serce o milimetry. Mimo to zgon był natychmiastowy.
Drugi z napastników rozdziawił się, opuścił miecz, czekał na cios, na niechybną śmierć. Przyszła szybko, była bezbolesna. Geralt śpieszył się.
Ruszył szybko na schody, ujrzał mur i strzegących go bandytów. Więcej was matka nie miała? - pomyślał. Niestety, dla niego, miała ich jeszcze sporo w zanadrzu.
Z miecza ciurkiem ściekała bordowa krew, znacząc jego drogę. 
Dostrzegł oprycha wcześniej niż on się zorientował, że stoi dwa kroki obok niego. Dalsi dwaj albo udawali, że niczego nie widzą, albo naprawdę tego nie widzieli. Choć bardziej prawdopodobne wydaje się, że patrzeć na to po prostu nie chcieli z czystej, ogarniającej ich obrzydliwości. I mieli ku temu powody. Ich kompan topił się we własnej farbie tarzając się pod murem, wściekle miotając rękoma. 
Wiedzieli, że może spotkać ich taki sam los. Gdyby mogli, to wzięliby nogi za pas... Ale nie mogli, bo potem te kończyny by im po prostu urwano. Woleli zatem zginąć szybko, w myślach po cichu licząc na niebolesny cios, który w perspektywie wyrywania nóg zdawał się najlepszą rzeczą mogącą ich spotkać. 
Tak też się stało, nie stawili wiedźminowi poważnego oporu, niemal równocześnie zostali cięci w krtań, co skutkowało rychłym wykrwawieniem się.
Biały Wilk pognał na mur, przebił się bez problemów przez dwóch blokujących mu przejście rzezimieszków, niczym huragan roztrącając ich na boki, nie szczędząc szpetnych słów i zardzewiałego miecza.
Pomknął w kierunku starej wieży, której schody prowadziły na górny dziedziniec. Stopnie, na pierwszy rzut oka stare i nieco zrujnowane, w rzeczywistości były w jeszcze gorszym stanie. W pełnym biegu, w połowie drogi, kilka schodków nagle urwało się, a sądząc po czasie, w jakim uderzyły o dno, można było przypuszczać, że lepiej byłoby nie spaść. Przesadził wyrwę, stanął na pewnym gruncie. Z pogardą popatrzył na spadających i wyjących łotrów.
Teraz droga wiodąca do bramy była już dużo krótsza. Jednego nieprzyjaciela, wędrującego sobie tam i z powrotem, udało mu się zaskoczyć i cichaczem ukrócić jego ziemskie życie. Niestety, najwidoczniej nie było to tak cicho, jak Geralt to sobie wyobrażał. Karzeł jął pruć doń z łuku, jednak reakcje wiedźmina były teraz przyspieszone tak bardzo, że strzały, choć skierowane w tułów, mijały go lub co najwyżej ocierały o odzież. Jeden z grotów śmignął pomiędzy udami, co nie było zamierzane przez Białowłosego.

Błyskawiczne skrócił dystans, ledwie sięgnął klingą uda łucznika, poprawił skośnie przez plecy, pobiegł dalej. Wpadł między czterech nieprzyjaciół, zakręcił się w zabójczym młynku, sparował w niemożliwy dla normalnych ludzi sposób wszystkie ciosy, odskoczył, przystanął. Oni również. Zerwał się do rozpaczliwego ataku, głownia śmigała w powietrzu tak szybko, że nie można było jej dostrzec. I oni jej nie widzieli. Próbowali odskakiwać, zmieniać kierunek cięć, w pojedynkę, w czwórkę na raz, wszystko na marne. Jazgot wzmagał się, potem cichł, słychać było tylko walkę o przetrwanie, dźwięk stykanych kling, chrupnięcia łamanych kości. 
Geralt zbiegł na dół zdyszany, zasapany, na czoło wystąpiły mu krople potu, mieszały się z kapkami krwi.
Otworzył bramę. 

                                                                                             
2 502 słowa

poniedziałek, 21 lipca 2014

Co? Jak? Po co? Dlaczego?

Witaj droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!

Być może nie umiem pisać w taki sposób, że odwiedzisz mojego bloga ponownie. Być może nie jestem do tego stworzony. Być może już zniechęciłem Cię do dalszej lektury moich wypocin, ale... Być może Cię zainteresuję. Zmóż się więc, proszę, wysil swoje zmysły, powstrzymaj myszkę wiodącą do prawego górnego rogu i przeczytaj to, co mam do przekazania.


Pisanie to moja... pasja? Tak, pasja. Pisałem dla kilku stron o grach, pisałem na blogu, a właściwie dwóch, ale tylko jeden miał jako taką poczytność. 

Zdecydowałem się na założenie kolejnego, tym razem mam zamiar nieco dłużej tutaj zabawić. Zabawić i w przenośni, i w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zabawić mam zamiar Ciebie. Wiem, że to nie lada wyzwanie, ale wierzę, że jestem w stanie mu sprostać. Cała moja nadzieja w obszarze mózgu, który odpowiedzialny jest za wyobraźnie, kreatywność, twórcze myślenie. Chodzi więc o półkulę prawą. 

O czym będę pisał? O grach. Może to niezbyt oryginalne, ale sądzę, iż ten przekaz, który niosę, którym chcę się z Tobą podzielić, będzie czymś nowym, niczym powiew świeżości niosący orzeźwienie i uśmiech na twarzy, jak chłodny powiew wiatru w upalny dzień... No, dobrze, wystarczy tego, bo już klikniesz w krzyżyk i tyle z tego wyjdzie. 


Jak wspomniałem, mam zamiar pisać o grach. Komputerowych, rzecz jasna, żeby nie było niedomówień. Zgadujesz cóż to będą za teksty? Nie, nie będą to recenzje. Newsy? Zapowiedzi? Też nie. A więc co, do jasnej cholery, może to być, pytasz? 


Możesz mnie wziąć teraz za szaleńca, za desperata, za wariata, za zapaleńca, za nikogo szczególnego i jeszcze za wielu innych osobników. W sumie ten ostatni to po prawdzie ja.
Będę spisywał... historie, które są opowiadane w grach. Taka jakby pisemna wersja elektronicznej rozrywki. Oczywiście, że nie będzie to przepisywanie kwestii dialogowych. W moim zamierzeniu ma to być zrobione bardzo porządnie, estetycznie, na niechlujstwo nie będzie miejsca. 

Tak, żebyś się nie nudził/a podczas czytania, ale raczej abyś czekał/a na kolejną część. Narracja trzecioosobowa. W miarę możliwości i umiejętności budowanie nastroju, napięcia, klimatu tak, aby całość prezentowała się nienagannie, spójnie, aby jakość nie spadała poniżej pewnego poziomu. Który, wierz lub nie, zawsze staram się ustawić maksymalnie wysoko. 

Nie licz na to, że to będą krótkie opowiastki. Jeśli na przejście gry od A do Z, od deski do deski, od intra po outro potrzebuję 50 godzin, to jak myślisz, jak dużo notek wstawię, ile razy je wyedytuję przed publikacją, ile sprawdzeń dokonam, zanim ukażą się Twoim oczom? Sam nie mam zielonego pojęcia ile. 

Ale wiem, że nawet mimo niepowodzeń nie poprzestanę na samym starcie. Mimo niepochlebnych opinii nie zrażę się i będę "tworzył" dalej. Wyrażenie tworzył muszę wstawiać w cudzysłów, przecież to nie ja kreuję świat, bohaterów, klimat, fabułę. Ja mam zamiar tylko i wyłącznie przelać grę na papier. A raczej wirtualny papier. 

Czy z tego może wyniknąć cokolwiek dobrego? Cóż, sam nie wiem, ale jeśli nie spróbuję, to się nie dowiem. Może jeszcze napiszę o powodach, dla których zamierzam "konwertować" gry na "suchy" tekst.


Nieraz podczas giercowania jestem postawiony przed faktem dokonanym, muszę podjąć trudną decyzję, prowadzony przeze mnie bohater przeżywa takie a nie inne chwile... Co on wtedy myśli? Czuje? Skąd ja mam to wiedzieć? Nie wiem. Mogę jedynie się domyślać, sugerować, dedukować. 

I pewnego razu zrodziła się myśl - a czemu by tego nie napisać? Niby tak jak jest, ale jednak dodać coś od siebie? Nie zmieniać samego sensu, ale uzupełnić brakującą część, która nie daje spokoju? Jasne, że to by była moja interpretacja i tylko mój umysł miałby na to wpływ. I może kilka innych czynników, o których kiedy indziej.

W Internecie, jak długi i szeroki, takiej próby jeszcze nie widziałem. Dlatego też wcale nie zdziwię się, jeśli spotkam się z wszechobecnym hejtem. Od Ciebie w głównej mierze zależy jak i jak długo będę pisał. Jeśli będę widział, że to ma sens, to na pewno dokończę to, co zacząłem. A zacznę od gry o tym, którego matką jest Visenna. Kto czytał, ten wie o kim mowa. Tak - "kto czytał" - to jeden z powodów, dla których mam zamiar skrobać to a nie co innego.


To chyba na tyle z mojej strony na sam początek. Bój się - to wielki skrót tego, co siedziało w mojej głowie przed rozpoczęciem stukania w klawiaturę. 

Szumne zapowiedzi, wielkie i dalekosiężne plany... Ilu już takich "blogerów" było? Chyba sporo. 

Mam nadzieję, że udało mi się w Tobie zaszczepić choć odrobinę ciekawości, że zaintrygowałem Cię do tego stopnia, że odwiedzisz ten blog ponownie :) 


A więc... Będę grał. A potem konwertował. 



Pozdrawiam serdecznie,

Pan Śliwak