sobota, 26 lipca 2014

Historia Białego Wilka #2 - Savolla, amoralny magik bez głowy.

Cześć!
Zapraszam Cię do przeczytania drugiej odsłony przygód Geralta wedle "mojego przepisu". Gorąco zachęcam również do zostawienia komentarza - dla Ciebie to praktycznie nic, a dla mnie bardzo, bardzo wiele.

PS. Lojalnie uprzedzam - jeśli nie czytałeś/aś poprzedniego wpisu, niektóre sytuacje mogą być niejasne i niezrozumiałe, zalecam zatem najpierw zapoznać się z częścią pierwszą :)


Pozdrawiam,

Pan Śliwak.

                                                                                                                                  
Białowłosy energicznym ruchem otarł twarz rękawem, poprawił ułożenie miecza na plecach. Tak, aby w razie potrzeby bezproblemowo i niemalże sam wskoczył mu do dłoni.

Postąpił kilka kroków do przodu, stanął, chwycił się pod boki. Obserwował, jak wiedźmini radzą sobie ze zgrają bandytów. Radzili sobie na tyle dobrze, że nie zamierzał im przeszkadzać. Skupił wzrok na Triss, rudowłosej czarodziejce, niewątpliwie jednej z najładniejszych, jaką widział. Choć do Stokrotki z Dolin było jej daleko, jak i każdej innej kobiecie na świecie. Poza jedną.
Z zamyślenia wyrwał go nagły wstrząs, poprzedzający chmurę dymu i długi, donośny odgłos, z lekka przypominający pierdnięcie górskiego trolla. Niestety tym, co wyłoniło się z kłębów dymu nie był troll, a przeraza. Przeraźliwie szkaradna, przeraźliwie głośna, a na domiar złego przeraźliwie śmierdząca. 


Spuszczona ze smyczy Savolli rozpoczęła szarżę w kierunku walczących. Z hukiem i piskiem wskoczyła na szerokie schody wiodące do przejścia na górny dziedziniec, który z kolei przebiegał pod bramą, którą Biały Wilk niedawno podniósł. 
Bestia roztrąciła ostatnich dwóch niedobitków, którzy nie posmakowali jeszcze wiedźmińskiego miecza. Ani płomieni czarodziejki. Może to i dla nich lepiej? 
Jak na swoje spore rozmiary, przeraza była zadziwiająco gibka i giętka.
Zdążyli wycofać się w porę, za przejście pod bramą. Gdy zdawało się, że potwór również zdąży, ale efektownie i efektywnie ich zaatakować, do akcji wkroczyła ona. Jedyna zachowała zimną krew, jedyna pomyślała, jedyna zadziałała. 

Z dłoni czarodziejki wypowiadającej tajemnicze formuły i zaklęcia rypnęła ognista kula, nieco parząc jej przy tym opuszki palców i nadpalając pięknie wyrównane brwi.
Fala gorąca buchnęła jak przy otwarciu kociołka. Magiczny pocisk trafił tam, gdzie powinien i to się liczyło. Potężne i, zdawałoby się, nienaruszalne wrota runęły na podłogę, pociągając za sobą dziesiątki, setki kamieni, tworząc barierę nie do pokonania. Nawet dla czegoś takiego jak przeraza. 
Triss nikt nie podziękował. Ale wiedziała, że jeden z wiedźminów myślał o niej. Podziękował jej.
- Mogliście mi powiedzieć o schodach... - burknął Geralt, przypominając sobie niemiłą wizytę na wieży.
- Zdaje się, że Lambert z Eskelem mieli je wczoraj naprawić... - odrzekła mu z przekąsem w głosie Triss. Był to ewidentna i celowa zaczepka w kierunku Lamberta. Nie musiała długo czekać na ripostę.
- Nie jesteśmy murarzami... - burknął wiedźmin, starając się zachować kamienny wyraz twarzy.
- W porządku, nic się nie stało. - Geralt w porę zareagował i można być pewnym, że dzięki tym słowom nie był świadkiem kolejnej słownej przepychanki między czarodziejką, a złośliwie przezywającym ją Lambertem.

Triss naprowadziła wiedźminów na właściwy trop - ktoś próbuje was okraść.

Vesemir próbował temu zaprzeczyć, wypierając się, że nie ma tu niczego godnego kradzieży poza krztyną dobrej stali i skórą lisów śnieżnych. Wyszedł na głupca, próbując odwrócić kota ogonem, wszyscy domyślili się bowiem, że celem ataku są słynne wiedźmińskie mutageny. Po krótkiej dyskusji zapadła decyzja, że nie wolno pozwolić swobodnie i bezkarnie grzebać w laboratorium ludziom o zdecydowanie złych zamiarach.
Vesemir, najstarszy z wiedźminów, podarował Geraltowi dwa eliksiry - Grom i Jaskółkę. Małe buteleczki przypominały flakoniki na luksusowe perfumy, których nie skąpiła sobie Triss Merigold.

Na zwiad wyruszył Białowłosy, a wraz z nim Leo. Cała reszta pozostała na zewnątrz budowli, szykując się do walki z przerazą a także odpierając kolejne ataki nieprzyjaciół.
Leo z zaciekawieniem przyglądał się zmianom na twarzy starszego wiedźmina, jakie zachodziły u niego po wypiciu solidnej dawki Gromu - mikstury zwiększającej zadawane obrażenia. Uwidoczniły się wszelkie możliwe naczyńka krwionośne, żyły i tętnice. Po chwili wszystko wróciło do normy. Poza oczami, które normalne były tylko we wczesnym dzieciństwie.

Wnętrze Kaer Morhen robiło piorunujące wrażenie. Wchodziło się niemalże prosto do ogromnej sali, oświetlanej przez promienie słońca wpadające via wysokie, spiczasto zakończone okna, uzupełnione zmyślnymi i kolorowymi witrażami. Wolnej przestrzeni było aż nadto. Po prawej stronie ulokowany był potężny, zapewne dębowy, stół, mogący pomieścić dziesięciu - dwunastu chłopa. Ciekawe czy kiedykolwiek wszystkie miejsca były zajęte... - zamyślił się Geralt. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że Leo mówił do niego. O tym, że podczas treningu trafił Lamberta, a do tego słyszał wszystkie ballady Jaskra, słynnego trubadura, o Geralcie z Rivii.

Dopiero ruch koło beczułki w rogu pomieszczenia wybił go z zadumy. Błyskawicznie cofnął się o krok, wyciągnął miecz bezszelestnie, acz diablo szybko. Był gotów. Leo dopiero po chwili ich dostrzegł. Chcąc popisać się przed Białowłosym zwinnością, wykonał salto w tył. Geraltowi nawet nie drgnęła powieka. Zachwiało nim przy lądowaniu, oparł dłoń o płaskorzeźbę przedstawiającą mężczyznę podczas walki z gryfem, potworem o ciele lwa i skrzydłach orła.

Tymczasem agresorzy wyłonili się z cienia. Byli prawdopodobnie braćmi, bo ich podobieństwo było uderzające. Wysocy, wyżsi od nie niskiego przecież Białego Wilka o głowę, szerocy w ramionach, z zakrzywionym jak u sokoła nosem, czarnymi jak śmierć oczami i krótko przystrzyżonymi, jasnymi jak letnie siano, włosami. Również ich styl poruszania się jednoznacznie wskazywał, że byli ze sobą blisko spokrewnieni.
Człapali powoli, z mieczami ujętymi oburącz. Nie spieszyło im się do ataku, czekali na ruch ze strony Geralta i Leo. Doczekali się, choć nie byli na to do końca przygotowani.
Białowłosy zawirował w szybkim piruecie, po czym stanął gwałtownie, ale pewnie. Bandyci nie ruszyli się z miejsc. Obserwował ich ruchy, ich twarze, oczy, dłonie. Błysk klingi, cięcie, parowanie, odskok. Koziołek w bok, po skosie, cios od dołu do góry, rozpłatujący ciało zbira na pół. Już zrywał się do kolejnej szaleńczej kombinacji, ale jego zapały ostudził... Leo. Ten jednak bez pośpiechu, a ze skupieniem w oczach mierzył każdy cios, dając swojemu rywalowi złudzenie, że może o coś powalczyć. Wkrótce młody Leo, nie będący jeszcze w pełni wiedźminem, miał na koncie pierwsze w życiu zabójstwo. Od biedy mogło podchodzić pod obronę konieczną.

Koło jednej z masywnych kolumn podtrzymującej strop, wpadli w objęcia chmary krępych, niskich i powolnych rzezimieszków. Nie były to jednak krasnoludy, ale zwykli ludzie. Tyle, że o wzroście dwunastolatka. Geralt wirował, siekł mieczem nisko, przeciągał ciosy, znaczył kamienną posadzkę rozbryzgami krwi. Leo trzymał się bardziej z tyłu, toczył zacięty bój ze zbójem sięgającym mu co najwyżej do pasa.

I wiedźmin, i pół-wiedźmin wyszli ze swoich pojedynków bez draśnięcia, jedynie ich stroje w coraz większym stopniu pokrywały się czerwono-brunatną, gęstą krwią.

Po schodach zbiegli do laboratorium, jakby zanurzając się w ciemnej piwniczce. Skryli się za olbrzymim filarem. Słuchali uważnie. I przyglądali się. Magister wraz z ciemnoskórym magikiem toczyli rozmowę, podczas gdy ich służący kręcili się wokół stołów, szafek i beczułek, niewątpliwie mając nadzieję na znalezienie czegoś wartościowego.
Białowłosy wyszedł na schody, demonstrując swój miecz dopiero co dobyty z futerału. Leo bez ociągania się kroczył tuż za nim.
- Zapraszam pana magistra... - zachęcił do pojedynku osobnika w okularach Geralt. Odpowiedzi udzielił mu nie ten, od którego jej oczekiwał.
- Nie ma na to czasu! Teraz, kiedy panuję nad mocą Kręgu Żywiołów, nie stanowią żadnego zagrożenia. - zagrzmiał władczym głosem czarodziej do Magistra, spoglądając raz na niego, raz na wiedźmina.
Wyprostował ręce, wykonał ruch przypominający rzut czymś ciężkim, a z powały aż do podłogi runęła magiczna bariera. Tuż przed Leo i Geraltem. Rozświetliło się, zahuczało, spadło kilka kamieni, ziemia zadrżała pod stopami, kurz opadał dłuższą chwilę.
- Wracaj do roboty! Mutageny mają być gotowe do teleportu za 15 minut. A nasi wiedźmini nie będą nam przeszkadzać! - zadrwił magik, po czym ryknął gardłowym śmiechem, którego nie powstydziłby się żaden prawdziwy krasnolud.
Leo całkiem sprytnie zasugerował Geraltowi rozwalenie zalegającej w przejściu na górę kupy gruzu.
- Nie pamiętam, jak składać Znaki. - z przykrością stwierdził wiedźmin. Młodzian znowu wykazał się przytomnością umysłu i przypomniał sobie o obecnym w Kaer Morhen Kręgu Żywiołów - potężnym miejscu mocy, gdzie wiedźmini uczą się znaków. Nie zwlekali i od razu tam podążyli. Minęli przedsionek oświetlany jedną pochodnią, ciemny ale krótki korytarz i dotarli na miejsce.
Na środku sali stał masywny, wysoki obelisk, u spodu bardzo szeroki, zwężający się ku górze, zwany też Kręgiem Szeptu Kamienia. Powietrze było tutaj gęste, ciężkie, dało się wyczuć magiczną aurę nawet bez wiedźmińskiego medalionu. Geralt przyłożył dłonie do głazu, zamknął oczy, wyciszył umysł. Poczuł mrowienie na całym ciele, nieprzyjemny chłód, lekkie drgawki.
- Rozwalmy tę kupę gruzu. - rzekł stanowczo, głosem napawającym niepokojem. W rzeczy samej - gruzowisko uległo całkowitej destrukcji. Wiedźmin wygiął lewą rękę w łokciu, a potem z całej siły pchnął do przodu. Z dłoni, jak z procy, wystrzeliła skumulowana energia, tworząc szum i chwilowo koloryzując powietrze. Znak Aard.
Wybiegli na powierzchnię, na świeższe powietrze. Czekali na nich zniecierpliwieni. Zaczęło się przesłuchanie. Kiedy zdający relację z przebiegu wydarzeń Geralt tylko napomknął o Kręgu Żywiołów, wybuchowo zareagowała Triss.
- Dżuma, syfilis, franca i trąd! Jesteście jak dzieci! Dlaczego nie powiedzieliście mi o Kręgu?! - złość w jej głosie nie była udawana.
- Triss, dziecinko, myśleliśmy, że to nic ważnego... - zatroskał się Vesemir, którego zmarszczki wydały się być jeszcze głębsze.

Czarodziejka dała teraz popis elokwencji i przewidywania zdarzeń - zauważyła, że mag po dostrojeniu się do Kręgu bezproblemowo będzie mógł teleportować się ze sprzętem w każde miejsce na kontynencie. Vesemir poczuwał się odpowiedzialny za to wszystko, toteż zaczął przepraszać, tłumaczyć się. A przecież trzeba było działać. Wiedźmini w znudzeniu przypatrywali się zakłopotanemu starcowi, co chwilę kręcąc głowami, grzebiąc butami w kurzu i błocie. Na nieszczęście przebudził się Lambert - wiadomo w jakim celu.
- Znowu panikujesz, Merigold. Poza tym wiemy, jak bardzo chciałabyś zobaczyć wiedźmińskie tajemnice...
- Vesemirze, jeśli ten dureń się nie zamknie, nie ręczę za siebie... - udało mu się, skutecznie wyprowadził z równowagi dopiero co uspokojoną rudowłosą czarodziejkę.
I znowu Vesemir poczuł się poniekąd winny za wynikniętą sytuację. W efekcie zganił młodego wiedźmina, co przyprawiło Triss o uśmiech na twarzy. Bardzo ładny uśmiech, jak zauważył Biały Wilk.
- Może się rozdzielimy? - rzucił propozycję Geralt.
Od razu poparł go Eskel uznając, że to załatwia sprawę i to będzie najlepszym wyborem na wybrnięcie z opresji. - Kto gdzie idzie? - zapytał, nie dając możliwości wyrażenia dezaprobaty komukolwiek.
- Idę do laboratorium, tylko ja mogę przebić się przez blokadę... - rozsądnie zdecydowała Triss, na pewno bardziej przyda się tam niż podczas walki z przerazą.
- Vesemirze? - spojrzał pytająco Geralt.
- Ktoś musi zająć się przerazą i Savollą... Zostaję. - zdecydował po krótkim namyśle. - A ty, Geralt, co zamierzasz? To ważna decyzja, oboje możemy potrzebować twojej pomocy... - zrewanżował się pytaniem.
Białowłosy wiedźmin doskonale wiedział, że jego pomoc będzie nieoceniona w obu przypadkach. Że przyda się i tu, i w laboratorium. Jednak odpowiedź miał przygotowaną, decyzja zapadła już wtedy, gdy proponował rozdzielenie się.
- Idę z Triss. Laboratorium jest ważniejsze. - odrzekł stonowanym, chłodnym głosem, akcentując jedno słowo. Nie było to jednak laboratorium, a imię czarodziejki. Uśmiechnęła się nieznacznie. Nie umknęło to jego uwadze.
- Ja też! - krzyknął Leo, zwracając na siebie uwagę wszystkich zebranych. Był widocznie zadowolony z tego faktu, bowiem oczy mu błysnęły, a pięści się zacisnęły.

Lambert z Eskelem zostali przy Vesemirze. Geralt tylko chwilę zastanawiał się czy podjął dobrą decyzję. Wiedział przecież, jak dobrzy są w wojaczce, że poradzą sobie. Co do Triss takiej pewności nie miał.
I poszedł tam ze względu na nią. A dołączenie do nich Leo wcale go nie ucieszyło, wręcz przeciwnie - czuł się za niego odpowiedzialny, a nie był przekonany co do jego umiejętności i zachowania w sytuacjach pod presją, napiętych, takich, w których trzeba zachować zimną krew.

Przeraza z hukiem przebiła się przez kolejne wrota, wpadając na dziedziniec. Vesemir, Lambert i Eskel skoczyli ku niej z wściekłością, z mieczami w dłoniach. Nie zamierzali się patyczkować, chcieli ubić ją szybko i efektownie. A do tego przyprawiając o męczarnie.

Z kolei Triss, Leo i Geralt już byli w środku, w ogromnej komnacie ze stołem i kominkiem, z malowidłami i rusztowaniami podtrzymującymi odpadające fragmenty postumentów.
- Mam dla ciebie eliksir. Wiedźmini nazywają go Puszczyk - powiedziała zmienionym głosem, zupełnie innym niż ten, którym odgryzała się w kierunku Lamberta. - Regeneruje wytrzymałość, bardzo przydatny w walce z magiem. - zachęciła do wypicia.
Podziękował, otworzył flakonik, golnął do dna, splunął. Wyciągnął miecz. Był absolutnie gotowy, skoncentrowany i zmobilizowany.

Powietrze zafalowało, skoncentrowało się, wyskoczył z niego Savolla. Oczekujący na niego bandyci rozdziawili szeroko swoje nieogolone gęby, ukazując żółte, krzywe zęby.
- Nie pozwolę wam pokrzyżować planów mojego mistrza! Zaraz przyzwę potężnego demona, który wypruje z was flaki! - zawołał podniesionym, metalicznym głosem czarodziej o jaszczurzej mordzie. Choć czy taka była - do końca nie można tego stwierdzić, bowiem pod same oczy naciągniętą miał aksamitną chustę.
- Blefuje, jest wyczerpany po teleportacji. Mocy starczy mu najwyżej na magiczne światełka... - rzekła pewna siebie, jak zwykle, Triss, po czym odeszła planując już jak rozproszyć magiczną barierę.
- Nie doceniła mnie! Teraz energia moich ludzi mnie wzmocni! - syknął Savolla. Utworzył na ziemi krąg wokół nich, którego nie dało się w żaden sposób przekroczyć, ominąć. Pech chciał, że Leo został poza nim. Mógł jedynie dopingować Geralta z zewnątrz, samemu przyglądając się jak walczy prawdziwy mistrz.
Geralt przekoziołkował do tyłu, jaszczurowaty osobnik wytworzył magiczną, pobłyskującą na niebiesko, aurę dookoła siebie. Z rąk wystrzeliły mu niby petardy, smugi jasnego światła. Na drugim końcu zawisnęli jego pomocnicy, teraz bezwładni niczym marionetki. Wiedźmina nie zdezorientowało to jednak, wiedział, co robić. Czterech bandytów, czarodziej po środku. Zaczął od najbliższego sobie łotra - jako, że nie stawiał on, jak i pozostała trójka, żadnego oporu, szło szybko, gładko i przyjemnie. Klinga śmigała w powietrzu, chwila, dwie i wszyscy czterej leżeli na podłodze, w stale powiększających się, czerwonych, kałużach. W międzyczasie Savolla dwoił się i troił, żeby wytwarzane przez niego płomienne jęzory dosięgnęły wiedźmina. Chybił za każdym razem.
Geralt zatańczył w piruecie, dając popis utrzymywania równowagi, balansu ciałem. Z tyłu słyszał poklaskującego i pokrzykującego Leo. Starał się jednak nie zwracać na niego uwagi, żeby się nie dekoncentrować. Teraz liczył się tylko magik. I jak to prawdziwy magik - potrafił zaskoczyć. Geralt ciął potężnie na odlew, będąc pewnym, że jeden cios zakończy sprawę. Zawiódł się. Miecz nie napotkał oporu, nie dosięgnął grdyki Savolli. Stało się jasnym, że mag potrafi znikać. A więc i pojawiać. Było to o tyle kłopotliwe dla wiedźmina, że nie wiedział gdzie może uwidocznić się czarodziej. Krążył zatem Geralt, szybko i gwałtownie zmieniając kierunek marszu. Przygarbiony, gotowy do skoku. Jest! Zmaterializował się w najgorszym dla siebie miejscu - przy stercie gruzu, koło filaru.
- Wybiła twoja ostatnia godzina! - wrzasnął magik, strzelił piorunem, aż z sufitu się zakurzyło, ale nie trafił. Biały Wilk zrewanżował się nie czekając na poprawkę. Huknął Aardem prosto w brzuch Savolli, ten wyrżnął plecami o rusztowanie, o mało go nie przewracając. Geralt już biegł, już celował, już wymierzył, już chlasnął i... chybił. Co jest? - pomyślał zbaraniały.
- Broń się, kurwo! - usłyszał zza pleców, poczuł ogarniający go przypływ palącego gorąca w dolnej części pleców, na lędźwiach. Był wściekły. Przekoziołkował w prawo, w lewo, byle ugasić płomienie. Udało się. Niczego się nie nauczyliście... - w myślach warknął Geralt. W swojej karierze wielu czarodziejów uczył już szacunku. Nie pamiętał konkretnych przypadków. Nie po tym, co przeszedł...
Gdyby myśli można usłyszeć, po tej trzeba by się natychmiast ewakuować. Savolla jej nie usłyszał. Ale dostrzegł błysk, zło w kocich oczach wiedźmina. Biały Wilk poczuł ogarniającą go nienawiść, agresję, wrogość. Całkowitą uzasadnioną przecież, a jednak dziwił się sobie, nie przywykł do takiego stanu rzeczy. Ruszył z impetem, z krzykiem na ustach, ze śmiercią siedzącą na klindze jego miecza. Starego, krzywego, zardzewiałego miecza. Sieknął maga przez kolana. Upadł bezwładnie, wydzierając się i marszcząc w grymasie bólu. Usłyszał głęboki wdech, splunięcie, świst zardzewiałego miecza. Głowa rypnęła o fasadę kolumny. Cisza jak makiem zasiał. 


Geralt otarł czoło z potu, spojrzał na trupa. Skrzywił się, strzyknął śliną jeszcze raz.
Leo rzygał w tym czasie pod oknem. Nie powinien był na to patrzeć. Po chwili przyszedł do siebie, żwawo pomknęli do laboratorium. Białowłosy miał złe przeczucia. Zbiegli po schodach, tuż obok nich leżała Triss. Widok ten bardzo go zaniepokoił. I zasmucił. 
- Plądrują laboratorium... Ten drugi mag jest... nie doceniłam go. Śpiesz się! - wycedziła zza zagryzionych zębów, widać było, że każde wypowiadane słowo sprawia jej ból.
Znienawidził maga, który jej to zrobił. Żywił do niego czystą, prawdziwą nienawiść. Musiał ją tam zostawić, nie miał wyboru. Ruszył dalej, na spotkanie z czarodziejem i Magistrem. A wraz z nim Leo, który już całkowicie oprzytomniał i wydobrzał. 
Łyknął Jaskółki, eliksiru mającego zwiększać regenerację żywotności. Twarz spochmurniała mu jeszcze bardziej. 

Zerknęli zza rogu na laboratorium. W pomieszczeniu oświetlanym przez kilka pochodni panowała cisza przerywana odgłosami upadających przedmiotów, toczącego się garnka, pękających zlewek, szeleszczących zwitków.
Ujrzeli Magistra przyglądającego się temu, co wyprawia obecny tam magik. Nie dotykając niczego, rozgarniał, przeszukiwał, zrzucał i przesuwał zawadzające graty na stole, pod nim, koło niego. Czysta magia. 

Na dolnej półeczce, wśród zwojów papieru pożółkłego od starości, odnalazł to, czego zawzięcie szukał. To, co było celem napaści na Warownię Starego Morza.
Małą, zdobioną skrzyneczkę, mogącą pomieścić co najwyżej kilka flakonów z eliksirami. Lecz nie było w niej eliksirów, a słynne, wiedźmińskie mutageny. Tak słynne, że odnaleziono, zdawałoby się, zagubione gdzieś w górach Kaer Morhen, napadnięto je i ograbiono.
- Znalazłem. Teraz mamy już wszystko. - powiedział donośnym głosem czarodziej, unosząc w tryumfalnym geście szkatułkę. 
Geralt i Leo nie mogli zwlekać dłużej, wyłonili się z ciemności. Wiedźmin domyślał się, że mag doskonale zdawał sobie sprawę z ich obecności.
- Magister, zajmij się tymi wiedźminami! - wymamrotał niedbale i spojrzał z drwiną w ich kierunku. A potem, jak gdyby nigdy nic, postąpił kilka kroków, przyłożył dłoń do okrągłej dekoracji jego wykwintnego stroju na wysokości pępka i utworzył stabilny, bezpieczny portal. Powietrze zdawało się pulsować, skakać, jakby uwięzić błyskawicę i zmusić do krążenia. Wszedł w port, rzucił wyzywające spojrzenie w kierunku Geralta, zniknął. 
- Podobno wiedźmini odbijają pociski w locie. - stwierdził Magister, wkładając do kuszy bełt i napinając ją. Bez wątpienia chciał sprawdzić czy to prawda. 
Już wiem czemu zwą cię Magister... - uświadomił sobie wiedźmin, sięgając za ramię, po miecz. Mężczyzna, o którym pomyślał, miał na nosie okulary. Takie, jakie noszą profesorowie i wykładowcy z Oxenfurtu. Małe, okrągłe, ledwie zasłaniające jego szpetne oczy. Portal wciąż utrzymywał się w powietrzu, dając mu możliwość ucieczki. Był jedyną drogą, którą mógł się wydostać z Kaer Morhen żywy.

Przyłożył kuszę do podbródka, ułożył się tak, aby być w stu procentach pewnym trafienia. Celował w białowłosego wiedźmina, odzianego jedynie w koszulę ubrudzoną krwią, kurzem i błotem. Zdawało się, że zachodzący go z prawej strony Leo w ogóle go nie interesuje. Łypnął jednak na niego zza okularów. 

- Sprawdźmy! - syknął złośliwie, niczym żmija ostrzegająca przed ukąszeniem.
- Leo, stój! - wrzasnął Geralt. Było za późno, nie był w stanie powstrzymać prującego bełtu w kierunku młodzika. Mógł się tego spodziewać, mógł... Ale przecież był łatwiejszym do trafienia, bez żadnego pancerza czy zbroi, bez tarczy, zupełnie odsłonięty... W efekcie trafienia zgon byłby pewny. 
Obwiniał się. Niesłusznie zresztą. 
- Wiedziałem, że z tym odbijaniem pocisków to bujda. - zadrwił Magister, cofając się do portalu. Powietrze zasklepiło się, po mordercy ani porcie nie został żaden ślad. Wiedźmin spróbował rozpaczliwego rzutu mieczem, ten gnał, świszcząc i niosąc śmierć na rękojmi. Trafił na opór. Na belkę, tuż za miejscem, w które rzucił się Magister. Niechybnie uniknął śmierci. Rzut był minimalnie spóźniony. Leo wykrwawiał się szybko. 
- Co się stało? - zaniepokoił się nadchodzący Vesemir na widok nieruchomej sylwetki Leo na posadzce.
- Ma strzaskane żebra i przebite płuco. Umiera. - odrzekł sucho Geralt, starając się ukryć wyraz twarzy za mlecznymi włosami.
- Trzeba mu podać Dekokt Raffarda Białego! - powiedział Vesemir, jakby uznając, że dramatyzowanie byłoby nie na miejscu, że to przecież nic takiego, że się z tego wygrzebie. 
- Trzymaj się, Leo. - szepnął Biały Wilk. On już wiedział. Nie było ratunku. I choć nie okazywał żadnych emocji, nie targały nim uczucia - jego dusza zapłakała nad losem młodzieńca. Poczuł się winny. Znowu. Odniósł wrażenie, że jego pobyt w warowni jest przyczyną wszystkich nieszczęść. Odkąd go znaleźli, dzieje się źle. Napaść na Kaer Morhen nie zdarza się... Nie zdarzała się nigdy. Prawie nigdy. Skradzione mutageny były dla niego najmniejszym zmartwieniem. Lękał się o zdrowie Triss. Czuł na sobie wzrok Vesemira, który, widać było, lubiał Leo. 
- Vesemirze... Leo nie żyje. - zakomunikował gorzko Geralt. Chciał uniknąć rozmowy, nie był w nastroju, a nie chciał go psuć także innym... Nie udało się. Vesemir znał go zbyt długo i zbyt dobrze. Nie zostawił go samego. Nie teraz.
- Nie obwiniaj się, Geralt... Wszyscy jesteśmy tak samo winni. Triss ledwo uszła z życiem, walcząc za nasze sprawy... Nastały złe czasy dla wiedźminów i coś mi mówi, że będzie coraz ciężej. - rzekł łagodniej, spokojniej Vesemir. Białowłosy nie uznał za dobry pomysł odpowiadać. Milczał więc, smutno spoglądając pod nogi. - Wyglądasz na zmęczonego, odpocznij. Stanę na straży i zajmę się Leo. - zaproponował siwowłosy wiedźmin, poklepał po ramieniu Geralta. Spojrzał na zwłoki pół-wiedźmina i odszedł wolnym krokiem.

Biały Wilk był zmęczony. Był wściekły. Na siebie i nie tylko. Czuł, że zawiódł.
I poprzysiągł krwawą zemstę. Zasnął.


                                                                                             
3 404 słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz